Około dziesięciu lat temu przygarnęłam starą maszynę do szycia Brothera, na której szyć „umiałam” jeszcze w domu rodzinnym pod warunkiem, że mama zmieniała mi ścieg... i pod warunkiem, że mama zmieniła mi nitkę... i że nawlokła nitkę na bębenek... i że ta nitka nie zerwała się po 3 sekundach... Mamo!?
Wreszcie udało mi się zapamiętać jak się przewleka nić przez wnętrzności maszyny, (a talentów technicznych nie mam za grosz!) ale zmiana ściegów to był wyższy stopień wtajemniczenia. Dlatego pierwszy obrus w pierwszym własnym mieszkaniu obszywałam zygzakiem!:)
Po opanowaniu podstawowych szyciowych czynności opanował mnie tak dziki entuzjazm, że kolorowe pluszaki wyrzucałam z „pracowni” falami jak morze w czasie sztormu wyrzuca patyki, muszelki i plastikowe butelki.
Część z Was na pewno widywała te stwory, zwane przeze mnie lulankami, na blogu. Jeśli nie to zapraszam do archiwum > KLIK
Dopiero po kilku latach odrobinkę się znudziłam i fale ustały na rzecz pojedynczych sztuk na specjalne zamówienie. Ale wiecie? Wśród znajomych wciąż rodzą się dzieci a dzieci nadal całkiem lubią zabawki. W ostatnim czasie musiałam (nic nie musiałam! Bawiłam się w najlepsze...) wrócić na chwilę do fabryki zabawek. Nowa fala przytulasków przyjęła się bez zarzutu.
4 komentarze:
Jakie cudne... Nie wiedziałam, że to Twoje dzieło, bo widywałam takie tu i tam :-) Nawet jednego na zdjęciach z hospicjum. Pozdrawiam. Fajna historyjka szyciowa.
Dziękuję pięknie! Hospicjum też dostało kilka sztuk, nie mogłam się powstrzymać :)
Lindo trabalho.
Świetne pluszaki. Ja ostatnio też uszyłam jedną lalkę właśnie z takimi długimi rękami jak twoje misiaczki 😊 Pozdrawiam serdecznie i w wolnej chwili zapraszam do siebie
Prześlij komentarz